2008-08-12

Przypowieść o Samarytance

Wydarzenie poniżej opisane jest autentyczne i miało miejsce kilka lat temu. Tekst napisałam później i kisiłam go gdzieś na dysku, ale ponieważ nieśmiałość twórcza ustąpiła u mnie jakiś czas temu na rzecz połowicznego jeszcze, ale rozwijającego się szybko braku samokrytycyzmu, wrzucam na bloga.


* * *

Razu pewnego za górami, za lasami, za wsiami, za rzekami–smródkami, za stawami pełnymi leniwych ryb pływających do góry brzuchami, tam na samym końcu świata, we wsi Wsią jedynie zwać się mogącej, mieszkało ubogie małżeństwo, z dwójką dzieci i 10letnim kredytem na samochód. Już bez chomika, bo zdechł.

Była to para poczciwych ludzi, która raz na jakiś czas, w celu odchamienia tudzież z innych przyczyn, wsiadała wraz z pociechami do swojego Seata grafitowy metalik i podążała w kierunku cywilizacji. Jadąc mijali góry, lasy, wsie, rzeki–smródki, stawy i inne obiekty, ku naturze się chylące, detergentem nietknięte i we wszystkich biologicznych substancjach utytłane.

Z pieśnią na ustach rodzina podążała ku Wielkiemu Miastu, aby tam zachłysnąć się deficytową spaliną, strawić dzień w hipersupermarkecie i wydać miedziaki na wszelkie miejskie zbytki.

Co weekendowy wypad na łono metropolii śnił się im przez cały znojny tydzień i zaiste był nagrodą, na którą wszyscy czekali.

Tego dnia poczciwe małżeństwo wraz z dziatwą podążało stałą trasą w stronę Wielkiego Miasta, gdy nagle wypadając setką zza zakrętu z przerażeniem dojrzało na szosie rower. Leżał na środku, kołem jednym w niebiosa zwrócony i jedynie czujność męża dzielnego oraz dobre hamulce zapobiegły przejechaniu wehikułu przez Seata grafitowy metalik. Nagłym skrętem w lewo i nadludzkim wysiłkiem mąż dzielny zwrócił samochód na lewy pas jezdni, potem z piskiem opon wyhamował i zatrzymał się na poboczu. Tam otarł pot z czoła i zaklął po francusku.

Oczy wszystkich zwróciły się w stronę roweru, który w dalszym ciągu leżał na środku ulicy, a incydent nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia.

Mąż dzielny i głowa rodziny, chcąc zapobiec katastrofie, która mogłaby się zdarzyć gdyby rower pozostał na szosie, odezwał się w te słowa do żony:

- Idź i weź ten rower zdejm z ulicy.

Niewiasta oszołomiona mądrością i troską męża o bliźniego, posłusznie wysiadła z auta i potruchtała w kierunku roweru. Po chwili wróciła i rzekła:

- Ty, tam jakiś gość leży.

Po czym wyszarpnęła z Seata grafitowy metalik swoją torebkę, z torebki wyszarpnęła telefon komórkowy, potem rzuciła torebkę mężowi na głowę i pobiegła na pomoc rannemu. Mąż ufając żonie bezdennie został w samochodzie, dając jej wolną rękę w kwestii wszelkiego działania.

Poczciwa kobieta podeszła do ciała leżącego w rowie i z niepokojem stwierdziła, że ciało się nie rusza i nie daje innych oznak życia. Zlękniona wyrwała telefon z pokrowca i wystukała numer na klawiaturze. Jakież było jej przerażenie, kiedy głos w słuchawce nie zapytał jej co się stało, tak żeby mogła ona nieprzerwanym potokiem słów opowiedzieć o tragedii we wsi.
Głos w słuchawce brzmiał:

- Nie ma takiego numeru… pik… nie ma takiego numeru… pik… nie ma…

Białogłowie ręce opadły i dech w piersi straciła. Mąż tkwił w samochodzie i kiedy bezradnie na niego patrzyła rysował sobie kółko na czole. Postanowiła jednak za wszelką cenę człowieka zabitego ratować. Podeszła więc bliżej i odsunęła kołnierz kurtki ofiary, aby sprawdzić puls. Ciało wtedy drgnęło i dobył się z niego jęk przeraźliwy i przeciągły. Człowiek uniósł się lekko i zaraz padł na ziemię z powrotem, brakiem sił i niemocą przedziwną powalony. W tym też samym momencie dał się odczuć wachlarz woni przedziwnej, przywodzącej na myśl zapach jakichś substancji biodynamicznych.

Niezrażona niewiasta kucnęła przy człowieku i spytała z troską:

- Żyjesz?

Ciało znowu drgnęło i zajęczało przeraźliwie. Po czym jęło się dźwigać z wysiłkiem i w końcu siadło ukazując twarz pobladłą, na której jedynie nos tkwił czerwony, sweter pokryty rzygami i spodnie brązowe, bawełniane, przypalane w kroku.
Kiedy ów mąż wzniósł się był do tej pozycji, niewiasta podjęła próbę nawiązania kontaktu:

- Potrącił pana ktoś? Samochód? Coś pana boli…

Na słowo boli człek wykrzywił twarz, chwycił się za żebro i począł jęczeć przeraźliwie:

- Oj boli boli boli boli… tu boli boli boli…

Żona struchlała i z wrażenia zbladła.

- Wezwać pogotowie? Wstanie pan?

Jedyną odpowiedzią na jej pełne troskliwości pytania było słowo: pić… pić…. Pobiegła więc białogłowa czym prędzej do auta, wyjęła z bagażnika butlę z wodą oligoceńską, lecz zatrzymana przez męża, który w szale obaw zażądał od żony zdania relacji z miejsca wypadku, stanęła przy drzwiach i jęła opowiadać z przejęciem o zajściu. Wtem wyczuła woń znajomą, a zaraz potem przy aucie pojawiła się ofiara wypadku.
Na ten widok kobieta krzyknęła:

- Wstał pan?!?!?! – i z niejakim trudem odmówiła sobie rzucenia się ocalonemu na szyję.

- Fstaem. – odkrzyknął człowiek – A so miaem leżeś?

- Ale leżał pan. – zakrzyknęła niewiasta.

- Jak leżaem, tak fstaem. – uciął ocalony.

Wtedy to kobieta podała mu butlę z wodą oligoceńską, aby ugasił pragnienie i ból żebra zagłuszył, a na to człek zapytał:

- A kupka nie masie???

Człowiek uratowan, zwleczon został wraz z wehikułem do rowu, gdzie spoczywał wcześniej i zaraz po odjechaniu Seata grafitowy metalik legł tam i zasnął snem leczniczym.

Dopiero w mieście, po ochłonięciu białogłowa zachodzić w głowę zaczęła, jakim to cudem numer alarmowy w dramatycznej sytuacji nie odpowiadał. Wszak przydać się on może w każdej chwili, a wówczas na zachodzenie w głowę może być za późno.

Okazało się, że białogłowa owa, w roztargnieniu i zdenerwowaniu wielkim, mając w pamięci wielkie akcje ratunkowe oglądane na amerykańskich filmach, zamiast numeru 112 wystukiwała na klawiaturze cyfry: najn łan łan, jak to czyni każde dziecko w USA.

Mąż zacny, kiedy to usłyszał zarżał potężnie, a potem dostał ataku śmiechu, co skończyło się dla niego kopnięciem w kostkę i czkawką. Ale później i niewiasta doceniła wagę doświadczenia owego i do dziś opowiada tą historię wszystkim dookoła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz