Nie znaczy to, ze Tata nie istnieje. Choć jak chyba większość Tatów, jakoś ostatnio dopiero zdał sobie sprawę, że posiada dzieci. Kiedy stały się widocznym, naocznym i niezaprzeczalnym powodem do ojcowskiej dumy. Powiedzieć, że się dziećmi nie interesował byłoby krzywdą potworną, ale działanie to było niejednostajnie nieciągłe i superdyskretne. Może nie zrozumie hi hi hi:))
Ok, do rzeczy bagażowy. Tata istnieje i ma się dobrze. Mimo dyskopatii.
Pewnego dnia, korzystając z urlopu, Tata wybrał się do
lekarza. Głównie w celu skontrolowania wysokiego i utrzymującego się na tym
poziomie ZUEGO cholesterolu (pewnikiem spowodowanego jedzeniem 12 jaj
tygodniowo, chociażmożeczyminnym). Traf sprawił, że i Rodzicielka towarzyszyła
mężowi owego dnia, w poczekalni szpitala, na wprost drzwi do laboratorium.
Czekając na kolej Taty, zrazu zagadani małżonkowie, zwrócili uwagę na nerwowo
spacerującego po korytarzu młodego człowieka w dresie. Kolo trajkotał do
przyciśniętego do ucha telefonu i był jawnie oraz widocznie zestresowany. Spocony, z rozbieganymi oczkami, czekał na
swoją kolejkę. Powód stresu objawił się nagle i niespodziewanie. Kiedy drzwi do
laboratorium otworzyły się i wyszła z nich starsza pani, trzymając przy
wewnętrznej stronie ramienia dość obficie zakrwawiony wacik, Kolo zbladł,
komórka wypadła mu z ręki, a sam bohater gruchnął jak długi na linoleum bez
świadomości, nie pożegnawszy się z telefonicznym rozmówcą.
Kiedy ciało uprzątnięto z linoleum i zaczęto mu przywracać
funkcje życiowe (poza wzrokiem kolejnych, potencjalnie zestresowanych pacjentów),
Tata zwrócił się do Rodzicielki całkiem rozbawiony sytuacją:
- U nas na ZMECHU gorzej bywało. – zaczął swą opowieść stary
wiarus – Raz na jakiś czas organizowali RZEŹNIĘ. Tak mówiliśmy na honorowe
oddawanie krwi przez wszystkie roczniki, którą organizował jakiś tam wrocławski
punkt krwiodawstwa. Honorowe było w tym
tylko to, że czasem któremuś udało się nie zemdleć albo nie porzygać w trakcie pobierania takiej ilości krwi – wtedy
wychodził z twarzą… chociaż bladą. Ale czemu RZEŹNIA to ci zaraz wytłumaczę.
Sadzali nas po dwóch, przy małych stolikach, na których
opieraliśmy rękę. Takie pobieranie trochę trwa, więc podpora była niezbędna,
żeby ręka nie ścierpła. Siedzieliśmy twarzą do siebie, jeden na północ, drugi
na południe. Jak któryś leciał, drugi wołał pigułę (czyt. pielęgniarkę). Siedzę
więc któregoś razu, a naprzeciwko jakiś chłopak. Nie znałem go. Wysoki był,
dobrze zbudowany i cholernie mocno opalony. Już jak usiadł to był niewyraźny.
Piguła podłączyła nas do ssaka (słownictwo oryginalne) i poszła. Nie minęło
kilka minut, a gość zaczął dziwnie wyglądać. Może jakby zbladł, prędzej bym się
zorientował. Ale on zrobił się szary i tylko oczami przewracał. Po chwili
doszedł do siebie, a potem znowu to samo. Nie wszczynałem więc alarmu i nie
wołałem piguły. Nagle jednak całkiem odleciał i zanim ktokolwiek zareagował
osunął się na ziemię. Upadając wyrwał z żyły igłę, jakoś tak niefortunnie, że
krew bryznęła z niej jak z fontanny. Za gościem poleciał stolik i stojak, na
którym wisiały dwa woreczki na krew – jego i mój, które rozprysnęły się na
podłodze. Krew płynęła strumieniem. Co bardziej wrażliwi, kiedy zobaczyli
upadającego „opalonego” i igłę rozrywającą jego żyłę, a potem strugi posoki, zapomnieli
o honorze i popadali tam jak kawki. He he he … W każdym razie nazwa RZEŹNIA
pochodzi chyba od tego właśnie dnia…
Nice.