2014-10-01

Wredna baba

Miejsce: dom.
Osoby: Rodzicielka, Starszy Skorpion Sztabowy
Temat rozmowy:sprawdzian z przedsiębiorczości - typy osobowości

Skorpion:Mamo, ty wiesz jaka ta baba jest wredna. Nigdy nie spotkałem wredniejszej osoby.
Rodzicielka: Wiem, dostałeś pałkę...
Skorpion: ... ale czekaj... czekaj... no tak dostałem pałę, ale nie tylko ja. Cała klasa dostała pały, bo baba zrobiła nam kartkówkę, której NIE ZAPOWIEDZIAŁA, czujesz?!?!?! A poza tym, no skoro cała klasa dostała pały, to chyba NALEŻY SIĘ NAM poprawa, tak????? Pytamy się jej czy się nam należy, a ona do nas mówi, że jak nas kopnie w dupy, to polecimy i następne pały nam wpisze... no wredna jak nie wiem, nooo...



Kartkówka – krótka forma sprawdzianu wiedzy, obowiązująca w szkołach na poziomie: szkoły podstawowej, gimnazjum, technikum i liceum. Nazwa pochodzi od tego, że kartkówki zazwyczaj pisze się na kartkach wyrwanych z zeszytu. Przeważnie trwa od 5 do 20 minut. Porusza zwykle zakres tematyczny z około trzech ostatnich lekcji, choć może być większa (do jednego tematu obejmującego kilka ostatnich lekcji), jak i mniejsza (ostatnia lekcja, praca domowa na dzień bieżący). Zwykle nie jest zapowiedziana, przez co w wielu szkołach oceny z kartkówek są równoważne ocenom z odpowiedzi ustnej.

2014-09-09

Skorpion i Radio Maryja

Miejsce: dom.
Osoby: Rodzicielka, Starszy Skorpion Sztabowy
Temat rozmowy: granie na komórce

Rodzicielka: Za długo grasz na komórce i dlatego się nie wysypiasz.
Skorpion: Nie gram mamo na komórce.
R: Jak to nie grasz? A co robisz do północy ze słuchawkami od komórki na uszach.
S: Słucham Radia Maryja.
R: O.O
S: No... są rozmowy, goście, potem modlitwa, trochę muzyki po północy i koniec programu.
R: ...
S: Bardzo ciekawe są te rozmowy... o życiu... o wierze... o różnych rzeczach...
R: ...
S: ... dużo się z nich dowiaduję... szczególnie z rozmów z gośćmi...
R: ...


2014-08-28

W związku

Starszy Skorpion Sztabowy cieszy się powodzeniem u płci przeciwnej. Niestety on sam o tym nie wie. Nawet się nie domyśla. Najczęściej wodzi błędnym wzrokiem za wybrankami, które kompletnie go ignorują. W każdym razie nawet kiedy mu matka mówi: - Podobasz się tej czy tamtej, bo przychodzi, bo lajkuje te dziwne podobizny na facebooku, bo to, bo tamto. w odpowiedzi słyszy: - Ty jej nie znasz. Ona jest głupia, brzydka, nienormalna i w ogóle dziwna.

Czy oni wszyscy tak mają? Czy to wiek? Czy to kiedyś przejdzie? I na kogo?

Ostatnio Rodzicielka zauważyła spadek aktywności Starszego "w realu" na rzecz wzrostu tejże aktywności "w globalnej wiosce" (znaczy się w Internecie). Jakież było jej zdumienie, kiedy pewnego pięknego dnia ujrzała na fejsbukowym profilu skorpiona wpis: W ZWIĄZKU. O.O (<-- to są zdumione oczy BTW)

Z 68 komentarzy, które w mig pojawiły się pod wpisem nie wynikało nic. Ani kto, ani skąd, ani jakim cudem. Młodszy nie znał żadnych konkretów, a z bezgranicznie zdumionej miny Taty też nie dało się nic wyczytać. Zostało Rodzicielce drążyć najtwardszą skałę, czyli zapytać samego Starszego.

- Nigdy nic o tym nikomu nie powiem. - stwierdził wypytywany przez matkę Starszy, ale zaraz potem wyrzekł zdanie, które - pomimo wcześniejszej obietnicy - rozwiało ciemne chmury tajemnicy - Ona jest z Łodzi.

- Aaaa, tu jest pies pogrzebany. - ucieszyła się w myślach Rodzicielka. W ciągu następnych kilku dni kobieta kręciła się niespokojnie pod drzwiami pokoju dziecięcia, próbując usłyszeć coś, nie podsłuchując i nie naruszając prywatności. Dzięki Bogu porażony mutacją głos Starszego słychać zarówno 6 stóp pod ziemią, jak i w pobliskim Kauflandzie. Czułym szczebiotaniom i wybuchom radości nie ma końca. Co więcej z drugiej strony słyszała Rodzicielka przytłumiony głos dziewczęcy, czyli romans kwitnie, a to przecież niesie tyle dobrych i kojących serce matki wieści.

W każdym razie Starszy z każdym dniem jest coraz szczęśliwszy i miota się, bo coraz bardziej chciałby się swoją radością z kimś podzielić. Rodzicom mówić - jakoś tak "bez sęsu", brat raczej nie zrozumie (- Skąd ona jest? Z Łodzi? A gdzie ona tam zaparkowała???), więc trochę mu się przelewa. Niedługo rok szkolny, nowi ludzie i nowa nadzieja, że w końcu wszystko się ułoży tak jak powinno.

:)

2014-08-08

Chorwariacja

Przygoda KRAJu z Chorwacją zaczęła się jakoś w połowie czerwca.

Małym druczkiem*: Dla niezorientowanych skrót KRAJ to inicjały wszystkich, ludzkich członków rodziny, według daty urodzin: od najstarszego do najmłodszego. KRAJ w tej opowieści będzie też czasem nazwany spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, czyli KRAJ Sp. z o.o. Małym druczkiem**: Dla niezorientowanych Wieś, wymieniana w trakcie opowieści, to miejsce bytowania i żerowania KRAJu Sp. z o.o. Małym druczkiem***: Big Apple to Nowy Jork, inaczej duże miasto.

Tata, który już od dawna marzył o wyjeździe na wakacje do egzotycznego kraju, nęcony opowieściami kolegów, z których 90 % pędzi w Chorwacji kanikuły every year, nieśmiało jął snuć plany wyjazdu. Tanio, pięknie, czysto, pogoda gwarantowana. Raj na ziemi.

I pojechali. Ale nie były to zwyczajne wakacje, a zdawane raz po raz wyrywkowe relacje z wyprawy bliscy i znajomi komentowali zawsze w ten sam sposób: ty to lepiej opisz na blogu.

W ciągu czterech tygodni przygotowań i pobytu nad Adriatykiem wydarzyła się istna komedia omyłek, która niejednego odwiodłaby od podróży. Nie Tatę jednak, który stwierdził, że przeciwności losu są po to, aby je pokonywać.

(Zapis ten jest także dziennikiem podróży, co by nie zapomnieć, gdzie się było i co się robiło.
Dla potomności.)



1. PASZPORTY – 32 dni do wyjazdu


W pierwszej kolejności należy wymienić przeboje z załatwieniem dokumentów.

Około 19 czerwca – czas ZULU 19.06.2014:18.49 Tata, zwany Przezornym, postanowił sprawdzić ważność paszportów Skorpionów. Na luzaku, wszak niedawno zostały wyrobione. Jeszcze ani razu ich nawet nie użyli. Jakież było jego zdziwienie, kiedy okazało się, że ważność dokumentów skończyła się w 2013 roku. Szybki rekonesans w Internecie nie poprawił Tacie humoru. Choć dowody osobiste wyrabia się szybciej, większość użytkowników globalnej wioski radziła, na wypad do Chorwacji, która nie jest w Unii Europejskiej, wyrobić paszporty. Czas realizacji: 30 dni.

Mamy 19 czerwca. – kalkulował Tata przy kolacji, w czwartek, 19 czerwca – Jakbyśmy we wtorek pojechali, to mamy paszporty na 24 lipca. Zdążymy pojechać na 5 dni, co nie?

Nooooo… - podskoczyła z radości Rodzicielka.

Jak postanowili, tak zrobili.



1A. ZDJĘCIA DO PASZPORTÓW – 26 dni do wyjazdu


We wtorek, 24 czerwca plan był dopięty na ostatni guzik i każdy wiedział co ma robić.

15.3o – Wyjście z pracy.

15.45 – Tata wkracza do domu. Ogłasza mobilizację i wraz ze Skorpionami biegną zamówić pizzę, co by nie zdechnąć z głodu w drodze do Big Apple lubuskiego.

16.oo – Rodzicielka wkracza do domu. Rzuca torby, manaty i biegnie w stronę pizzerii. Nie dobiega jednak do niej. Po drodze przechwytuje Skorpiony, ostro skręca w prawo i wbiega do zakładu fotograficznego.

- Dwa do paszportu. – woła w progu.

- 15 minut. – odpowiada niespiesznie pani z Nikonem 5100 w ręce – 40 zł.

20 minut później, ze zdjęciami i resztkami pizzy w zębach załoga podąża w kierunku miasta wojewódzkiego. Mają tylko półtorej godziny. Czy zdążą?

W Urzędzie Marszałkowskim, wydział paszportowy czynny we wtorki i czwartki do 18.oo, w pozostałe do 15.oo, znaleźli się o godzinie 17.4o. Dobiegli do okienka, gdzie miła pani zapewniła ich, że na pewno wszystko zdążą załatwić. Odetchnęli i podali wysłannicy opatrzności wypełnione wnioski, dokumenty i 15 minutowe zdjęcia. Niestety. To właśnie te arcydzieła sztuki fotograficznej sprawiły, że wyjazd na wymarzone wakacje stanął pod znakiem zapytania.

Okazało się, że foty wykonane przez niespieszną panią z Nikonem 5100 złamały 5 z 7 zasad, które powinno spełniać zdjęcie paszportowe. Brak pionu i poziomu, brak linii oczu, za krótkie, za wąskie, jednym słowem porażka.

O 17.55 Rodzicielka zaopatrzona w kserówkę z wyszczególnionymi błędami i Skorpionami pod pachą biegła korytarzem Urzędu Marszałkowskiego w celu zrobienia kolejnych zdjęć do paszportu. Tuż przy wejściu do gmachu znajdował się zakład fotograficzny. Miły pan z Nikonem 5100 w rękach nieśmiało uśmiechnął się widząc potężną niewiastę z dwoma nastolatkami pod pachą.

- Dwa do paszportu. – wydyszała Rodzicielka.

- 4 minuty. – odparł swobodnie pan z Nikonem 5100.

Zdjęcia gotowe były po 3:51.89 minuty. Wliczając w to awarię drukarki, która zmusiła pana do wymiany jakichś tam kaset i podajników. Usługa więc i szybsza i w rezultacie nie naruszająca urzędowych zasad paszportowego wzornictwa.

Odebrawszy foty o godzinie 17:59.19, wliczając wniesienie opłaty i uściski dla pana fotografa, Rodzicielka porzuciła potomstwo przy drzwiach i ruszyła cwałem do okienka. Po pierwszej prostej wzięła ostry zakręt w prawo i wytraciła prędkość pokonując krótki odcinek ze szklanymi drzwiami. Po kolejnym wirażu ruszyła ostro do przodu wzniecając kurz z urzędowych dywaników. Na końcu korytarza czekał na nią Tata.

- Spokojnie, nie leć tak, pani czeka. – powiedział Tata, patrząc z niesmakiem na spoconą i czerwoną z wysiłku małżonkę.

Pani nie tylko poczekała, nie tylko palcem pokazała gdzie podpisać i wypełnić, ale kazała przyrzec, że ksera z wadliwymi zdjęciami trafią do fotografa – partacza, a nadliczbowe 40 zł z powrotem do portfela Rodzicielki. Tak też się stało, przy czym nie omieszka Rodzicielka wspomnieć, że ani niespieszna pani z Nikonem 5100, ani jej szef zdziwieni reklamacją nie byli, a zdanie wybąkane przez właściciela zakładu pozostawi kobieta bez komentarza, przytaczając je poniżej:

- Wie pani. – powiedział właściciel/szef zakładu patrząc z niesmakiem na kserówki zdjęć, na których czerwonymi strzałkami zaznaczono błędy w sztuce – Mogliby się do tego przyczepić, ale i nie musieli się przyczepić. Jak chcieli, to się przyczepili i już.

Czas na wyrobienie paszportów, szacowany na 30 dni skrócił się do dni 7, po których dokumenty czekały na odbiór. Teraz już można było spokojnie planować i przygotowywać się do wyjazdu. Przynajmniej Tata wziął sobie przygotowania bardzo do serca, wydając w ciągu kolejnego tygodnia połowę puli przeznaczonej na kanikuły. Ale kupił przecież tylko to co najniezbędniejsze.



*   *   *


2. POGRZEB – 4 dni do wyjazdu

Trzeba też w tej chwili nadmienić, że plany musieliśmy przesunąć z powodu śmierci chrzestnej Rodzicielki, która zmarła po długiej i ciężkiej chorobie. :( RIP



3. WYJAZD – 4 dni do wyjazdu

W środę, 16 lipca tuż po pogrzebie, cała rodzina (bez psa) wyruszyła na Śląsk, do babci i dziadka. Ponieważ Śląsk znajduje się pomiędzy Wsią a Chorwacją, wyprawa ta pozwalała zaoszczędzić na jednorazowym wyjeździe, aż 400 kilometrów. Co przy konieczności pokonania jeszcze 1000 kilometrów było niebagatelnym posunięciem strategicznym.

W domu rodzinnym Tata trochę osiadł i rozleniwił się, co zawsze mu się zdarza. Spowolnił funkcje myślowe i niczym się zbytnio nie przejmował. Po pewnym czasie Rodzicielka nawet zaczęła się zastanawiać czy aby wypad nad Adriatyk jest jeszcze aktualny. Po ożywczej rozmowie na ten temat Tata trochę oprzytomniał, a była to zdaje się środa, 13 lipca. I… jak na pechowy dzień przystało tego dnia na drodze wakacjuszy stanęła kolejna przeszkoda.



4. DOKUMENTY SAMOCHODU – 3 dni do wyjazdu

- Motyla noga. – zaklął siarczyście Tata – Dokumenty samochodu.

- Co: dokumenty samochodu. – zapytała Rodzicielka nic nie rozumiejąc.

- Nie mam! – odparł Tata.

- Masz! – rzekła odkrywczo niewiasta – Tylko gdzie?

- W domu.

- W jakim domu?

- No na Wsi.

- Na Wsi???

- Na Wsi.
– załkał Tata.

- Motyla noga. – zaklęła siarczyście Rodzicielka, ale widząc blade lico męża przestraszyła się nie na żarty.

Przed rodziną stanęła wizja rezygnacji z wakacji lub odbycia dodatkowej, 800 kilometrowej podróży (w tę i we w tę). Jednak wtedy, w łzawe dywagacje wkroczyła Śwagierka, zwana też Spryciulą, która w mig znalazła wyjście z sytuacji.

- Klucz od domu na Wsi wkładasz do koperty, koperta do DHLa, DHL kopertę na Wieś, na Wsi twój znajomy odbiera klucz, wchodzi do domu, bierze dokumenty, wkłada do koperty zwrotnej, wręcza kurierowi i wysyła je do Ciebie. Proste. – wyrecytowała na bezdechu.

Plan tak perfekcyjny, że aż niemożliwy do realizacji. A więc… czy im się udało???

Całość super-akcji kosztowała Tatę jakieś 100 zł. Dodatkowo kosztowało też kilkanaście telefonów do opornych i zwolna czających bazę operatorów, a to żeby kurier zaczekał na przesyłkę zwrotną, co by drugi nie musiał jechać pod ten sam adres (trzeba było im tę myśl podsunąć), a to żeby nalepił na kopertę wściekle różowy znaczek „SO”, który pozwoli na odebranie listu w sobotę i wiele, wiele innych. W każdym razie, Śwagierce należą się hołdy jako pierwszej, a co DHLa to dał radę. Dokumenty dojechały na sobotę.

Cóż z tego kiedy w sobotę jest…



5. ZAMKNIĘTY BANK – 2 dni do wyjazdu

Tak, tak, zamroczony labą i nicnierobieniem Tata przez cały tydzień nie wpadł na to, że większą gotówkę musi wybrać… w banku. Przypomniał sobie o tym fakcie właśnie w sobotę, z samego rana, kiedy postanowił, że czas wybrać się do kantoru. W mieście był oddział Alior Banku, w którym Tata ma konto, ale bez bankomatu. Poza tym limit na wypłaty i tak uniemożliwiłby wybranie pieniędzy w jeden dzień, nie mówiąc już o tym, że kolejnym dniem była niedziela. Co oznaczało 2 dni opóźnienia.

Rodzicielka w tym miejscu pragnie dobitnie zaznaczyć, że o całym zajściu nie miała pojęcia. Tata, uwielbiający szelest dużej ilości banknotów, przywilej noszenia mamony w kieszeni zarezerwował dla siebie. A więc na wieść o braku gotówki kobieta wpadła w złość. I znowu uszedł Tata przed karą za swą lekkomyślność blednąc jak trup, a potem zieleniejąc. Wystraszyła się tedy białogłowa widząc swoją drugą, LEWĄ połowę w takim stanie. W szoku jakimś pobiegła do swojego bankomatu i choć też ma limit na wypłatę większej gotówki (a przynajmniej tak myślała), wybrała za jednym zamachem całą swoją wypłatę a konto kanikuł.



Może czytelnik w tej chwili powiedzieć, że to nie przeszkody jakieś wielkie były ino czysta głupota i skretynienie bohaterów tej opowieści … … … temu czytelnikowi już podziękujemy.



*   *   *


6. BOX – 2 dni do wyjazdu

Zaopatrzony w gotówkę Tata nabrał kolorów i wigoru. Wymienił złotówki na euro i czynił ostatnie przygotowania. Niestety klątwa ciążyła na biedaku i nie miała zamiaru odpuścić.

2 dni przed wyjazdem, tankując paliwo na stacji benzynowej zauważył, że box zamontowany na dachu auta, a mieszczący wszystkie najcięższe i nieporęczne w drodze sprzęty jest dziwnie wygięty. Po rozpakowaniu i dokładnych oględzinach okazało się, że dno pudła pękło i wszystko się z niego wysypywało na dach.

Rozpacz Taty nie trwała jednak długo. Z pomocą przyszedł dziadek złota rączka, który w mig naprawił i wzmocnił to co było zepsute i słabe. Amen.



7. WYPRAWA NA LODY


Postanowili wyjechać w niedzielę. Bo TIRy nie jeżdżą (i nie jeździły) i ruch mniejszy (i był mniejszy) i jak wcześniej wyjadą, tak o 3.oo rano, to zajadą w dzień, miejsce znajdą i jeszcze tego samego dnia morze powitają (to się nie udało).

Dzień przed planowanym wyjazdem postanowiono gremialnie mniej świętować i wcześniej się położyć. Toteż Tata spożył swoją dawkę dwóch piw do południa i zgodnie z ustaleniem położył się wcześniej. Rodzicielka jako drugi kierujący – zmiennik powstrzymała się od spożycia.

Wieczorem domostwo odwiedziła jeszcze Śwagierka, co by się pożegnać. Postanowiła też, że na do widzenia porwie bratanków na najlepsze na Śląsku lody. W sumie – myślała Rodzicielka – samochodem nie kierują, a im dłużej spać będą w drodze tym lepiej. Tak więc pojechali. A była czwarta godzina popołudnia. Cisza zapadła błoga i spokój. Telewizor nagle dało się słyszeć i bąki Taty z sypialni i muchy bzyczenie i panią co zapowiada pociągi na dworcu. Głusza i bezgłos. Spokój. Rzadki rarytas.

Z tego błogiego stanu wyrwał Rodzicielkę nagły niepokój, wywołany ściemnianiem się aury na zewnątrz. Łypnęła na zegarek. Dochodziła ósma wieczorem. Chwyciła tedy niewiasta za komórkę i wystukała słodkiego smsa:

- To kiedy powrót?

- Może za jakieś dwie godziny. – zapikała błyskawiczna odpowiedź.

- W sumie dwie godziny to nie tragedia. Niech będą dwie godziny. – mruczała pod nosem Rodzicielka, mając w głowie wizję nieprzespanej nocy z powodu bóli brzuchów i biegunek spowodowanych zjedzeniem morza rozpuszczonych lodów ochlapanych deszczem, uwalonych trawą i pałaszowanych z wafelków, z których linie papilarne bez trudu odczytałaby nawet Ela Zapendowska .

Po pół godzinie Rodzicielka miotana jakimś złym przeczuciem zadzwoniła do Śwagierki.

- Wiesz, bo tak naprawdę to nam się zepsuł samochód. – wypaliła Spryciula na dzień dobry – Czekamy na lawetę i transport dla nas. Ale sssspoko, chłopaki szaleją, kulają się z górki, wariują, także wiesz, zmęczymy ci ich.



Wizja zmęczonych zabawą dzieci, mimo, że nie odbiegała bardzo od rzeczywistości jaką ujrzała 2 godziny później, uspokoiła Rodzicielkę. Wszak zmęczone dziecko, to dziecko idealne. J



8. ZAKRĘTAS W BUDAPESZCIE

Droga ciekawa była. My, dzieci PRLu słyszeliśmy tylko o wakacjach w takich krajach jak Bułgaria czy Węgry. Nazwy: Budapeszt, Balaton były dla nas egzotyczne i nieosiągalne. Miło było zobaczyć je na tabliczkach mijanych na autostradzie. W dodatku do kolekcji nazw ciekawych i zapadających w pamięć doszły dwie:



którą, trzeba przyznać Rodzicielka tylko wypatrzyła na mapie,
ponieważ jest to miejscowość w Bośni i Hercegowinie

oraz absolutny rarytas:



miejscowość węgierska


Droga wiodła przez Słowację i Węgry. Ambitne plany zakładały obejrzenie Balatonu, wzdłuż którego wiodła wydłużona prawie o 200 km trasa. Niestety, tuż za granicą z południowymi sąsiadami wyebany na maxa dżipies Taty w komórce zaczął pokazywać nas pośrodku niczego. Odtąd, pozbawieni kontaktu z satelitarną nawigacją jechaliśmy śledząc gwiazdy, znaki drogowe poziome i pionowe, zmieniające się jak na czołówce Matrixa cyferki oznaczające autostrady i drogi ekspresowe oraz nie opuszczając mapy sprzed nosa. No i oczywiście kłócąc się przez całą drogę.

Zakrętas w Budapeszcie zdarzył się Rodzicielce, ofkors. Któż mógłby pomylić drogę, jak nie niewiasta (nie mylić z kobietą). Jak to się stało? Zjechawszy na lewą stronę rozległej szosy, Rodzicielka wbiła się w zjazd z autostrady na Budapeszt. Po prostu. Zwyczajnie. W ostatniej chwili, ze łzami w oczach patrzyli oboje na oddalające się po prawej światła autostrady, zjeżdżając w otchłań ciemnej i złowrogiej ekspresówki.

Po gwałtownej erupcji złości w wykonaniu Taty, głowa rodziny zatopiła nos w mapie, kontemplując ją bez zrozumienia.

Dziś nie ma już znaczenia, że 2 minuty później Tata stwierdził: - W sumie dobrze, bo i tak mieliśmy jechać tą drogą. Okazało się, że święty Krzysztof, do którego Rodzicielka wznosiła modły od samego początku drogi czuwał nad nimi i pojechali dobrze. Ale czy to dzisiaj ma jakieś znaczenie? Nieoeeeeoeoeoe, nieeeeheheheheheheeee… skąd!!! Ważne jest, że baba pomyliła drogę.

A Balaton widzieliśmy. Oto on.




*   *   *


Do Chorwacji dojechaliśmy wieczorem. Malownicze serpentyny oraz drogi ze skałą pod jednej stronie i urwiskiem po drugiej, w ciemności nie zrobiły na Rodzicielce tak ogromnego wrażenia jak dnia następnego. Skupiła się niewiasta na znakach drogowych, na których co chwila pojawiały się inne dane dotyczące kilometrów dzielących ich od celu. A to Pula była za 63 km, a to za 58 km, by za chwilę być za 70 km. Poza tym przecudowne tunele, każdy z imieniem jakiegoś świętego, wydziobane w coraz to większej górze zrobiły na Rodzicielce mizerne wrażenie. Reszta załogi też reagowała na nie dziwacznie: Młodszego tunele śmieszyły, Starszego nudziły, a Tata sprawdzał chyba zabezpieczenie w razie wojny, nie wiadomo, w każdym razie kazał robić im zdjęcia.

Pula zbliżała się małymi kroczkami. Rodzicielka za kierownicą, Tata z nosem przy mapie i garścią kun w dłoni i znudzone, NIEŚPIĄCECAŁĄDROGĘ Skorpiony podążali ku edenowi. Końcówka 14 godzinnej podróży nie mogła obejść się bez jeszcze jednej wpadki.



9. CESTARINE

Jazda wygodnymi, dwupasmowymi autostradami, dość dobrej jakości oczywiście kosztuje. W Unii Europejskiej można kupić winietę, której cena wynosi na przykład 10 euro na tydzień. Tak było w Słowacji i na Węgrzech. Niestety w Chorwacji czekały na nas bramki, kolejki i opłaty gotówką – CESTARINE.

Sprytny plan Taty zakładał, że po dojechaniu do największego w okolicy miasta – Rijeki, zjedziemy z autostrady, a tym samym zaoszczędzimy, gdyż od granicy minęliśmy już dwa płatne odcinki drogi po 70 kun każdy (1 zł – 1,70 kn). W oddali widzieliśmy już następne bramki. Poza tym wyszukana przez Tatę droga miała jeszcze jedną zaletę: wiodła wzdłuż pożądanych przez nas pół campingowych.

Kto zgadnie kto pomylił drogę?



10. PULA i STOJA

Pulę Rodzicielka zapamięta jako zawiłą, ponurą miejscowość, w której wilgotność powietrza o 23.oo wynosiła chyba 100%. Zaparkowaliśmy w samym porcie. Był to mały portek, w którym cumowały statki wycieczkowe. Szybko więc, pomimo późnej pory dopadło Tatę kilku rodowitych Chorwatów, którzy po szybkim rozpoznaniu kto zacz śpiewali swoje reklamy: - Poljaki, Poljaki, kupite suveniry!!! Kupite kruzeru!!! (Kupcie pamiątki. Kupcie rejs statkiem.)

Długą i męczącą godzinę później zdesperowani i zdecydowani na nocleg w samochodzie podróżnicy, odnaleźli w Puli ośrodek Stoja. Niestety, nocny opiekun biwaku (w skrócie NOB) nie widział szansy poszukiwania działki w ciemnościach. Natomiast sprawnie i bezproblemowo wycenił jej wynajęcie na horrendalne „dwa razy tyle, ile planowaliśmy”.

Zostawili Stoję za plecami. Po zakupieniu mapy w pobliskiej restauracji za dobową stawkę żywieniową całej rodziny i krótkiej naradzie przy macchiato (pianka, pianka, pianka i naparstek kawy) decydenci, przy sprzeciwie obu nieletnich, co dało 75% głosów ZA, postanowili że noc spędzimy w aucie, wziąwszy najpierw prysznic na stacji paliw. W końcu to Chorwacja, tu natryski są wszędzie.

Jakoś trafiliśmy akurat tam, gdzie ich nie było. W dodatku tubylcy w ogóle nie kojarzyli związku stacji paliw z natryskiem, myśląc pewnie, że chcemy umyć auto. O północy.



11. NIETOPERZ I MIRO

Stacja tak w ogóle była zamknięta. Lekko podchmielony tubylec, który przyjechał rowerem w celu nabycia kilku piw, poinformował Tatę, że jest koniec zmiany i zmiennicy rozliczają się z utargu.

Zrezygnowani i potwornie zmęczeni wędrowcy rozsiedli się gdzie bądź, by odetchnąć. Nieważne czy to wnętrze auta czy chodnik, wszędzie było równie duszno i mokro.

Tubylec najwidoczniej mocno się nudził czekając na koniec rozliczeń, bo podszedł do Taty i zaczął zagadywać. Z razu poruszał tematy ogólne, obyczajowe i polityczno-ekonomiczne. Wiadomo, bolączki są wszędzie podobne. Wyjątkowo ważki wydawał się problem dotyczący żon po czterdziestce, który mężczyzna – nie będąc pewnym czy Rodzicielka rozumie jego angielski – skomentował tylko machnięciem rękami z bezgraniczną rezygnacją. (Z późniejszych rozmów można było wywnioskować, że żona opuściła go na czas bliżej nieokreślony.)

Potem rozmowa potoczyła się w rejony bliższe wędrowcom.

I tak poznaliśmy Mira.

Miro, Chorwat z Puli, osłabiony nieco nieznaną ilością chorwackiego piwka Ożujsko (którego nie mieliśmy okazji spróbować, ponieważ Tata wziął z Polski 8 piw Kasztelan, 2 Heinekeny, 4 Żywce i 6 Żubrów), jął drążyć temat naszego pojawienia się w jego ojczyźnie. A skąd, a po co, a gdzie, a jak?

W trakcie ożywionej rozmowy Miro jakby od niechcenia zdjął z dachu naszego samochodu małego, nieżyjącego już nietoperza, który prawdopodobnie zginął w zderzeniu z boxem oraz potwornie wielką szarańczę, wzbudzając tym panikę u Starszego Sztabowego i atak śmiechu u Młodszego.

Następnie Miro zaproponował (w luźnym tłumaczeniu):

- Jeśli chcecie, mogę pokazać wam miejsce pod namiot. Na wyspie. Ale nie ma tam prądu, żadnych wygód i po wszystko trzeba płynąć łódką. Ale macie miejsce i plażę tylko dla siebie.

W tej chwili taka perspektywa wydaje się Rodzicielce wielce romantyczna. Ale po 14 godzinach jazdy i wizji noclegu na stacji paliw, w obcym, dziwnie szprechającym miejscu, widziała tylko wyspę morderczych krabów hodowanych przez Mira, w celu pozbawiania turystów zapasów sokołowskiej mielonki.

Tata szybko wykorzystał sytuację i odparł:

- Nie, nie. Moja żona jest przerażona. – powiedział, chociaż sam zrobił się zielony na twarzy i nie dało się tego nie zauważyć.

W naszym nowym przyjacielu była jednak dobra dusza. Zamyślił się, strapił, pokalkulował i powiedział:

- A ile dni chcecie zostać w Puli?

- Siedem. – odparł Tata bez zastanowienia.

- W takim razie zapraszam was do mnie. – wypalił od razu mężczyzna – Nie ma wygód i luksusów, ale jest prysznic i łóżko. Będziecie się mogli wykąpać i wyspać. Ale tylko na siedem dni, nie dłużej.

Tak trafiliśmy do domu Mira.

Nie spędziliśmy u niego siedmiu dni. Myślę, że reakcja Taty na propozycję tubylca: - W tym pokoju będę spał z waszymi dziećmi, a wy możecie spać w tamtym pokoju. – trochę go uraziła. Ale inaczej się nie dało. Rodzicielka z potomstwem zaległa na świeżo zaścielonym łóżku. Tata dostał materac na podłogę.

Dziś myślę, że nasze zachowanie było może trochę zbyt histeryczne. Oboje wysłaliśmy do kogo się dało smsy z dokładnym adresem, pod którym się znajdujemy, a zanim położyliśmy się spać włożyliśmy noże do butów. Nieprzytomnej ze zmęczenia, szukającej w powietrzu nielicznych odrobin tlenu Rodzicielce majaczyły się ataki wściekłych zboczeńców, chcących pobrać narządy do przeszczepów półżywej rodzinie. Wszystko co się w filmach widziało w ciągu ostatnich 20 lat fruwało nad głowami i nie pozwalało zasnąć. Noooo, Rodzicielko mów za siebie. Niewiele ponad minutę od przyłożenia głowy do poduszki kobieta usłyszała głośne chrapanie Taty, dobiegające z podłogi. Po kilku potężnych chrapnięciach, które sprawiały, że drżały szyby w oknach i obluzowane klepki w parkiecie, Rodzicielka zdecydowała się wstać i kopnięciem w nery obudzić opokę rodziny.

Od tego czasu zarówno Tata, jak i Rodzicielka nie zmrużyli oka do rana, raz po raz podnosząc się z posłania i badając okolice jak jakieś pieski preriowe.

U Mira spędziliśmy jedną noc. Nie wziął pieniędzy, ale przyjął czteropak piwa Kasztelan. Od serca, bo to nasze ulubione. Niestety nie odpisał na smsa po chorwacku, napisanego już z domu:

Dragi Miro, mi smo već u Poljskoj. Hvala na pomoći. Imali smo šator u Rapcu i bili smo tamo za pet dana. To je kišilo puno, ali more je bilo lijepo. Nadamo se da će kušati pivo.



Miro macha nam na pożegnanie z balkonu swojego domu.



12. RABAC

Rabac nie leżało daleko od Puli. Gdzieś po drodze. Camping nazywał się Oliva. Wiodła do niego serpentyna ze skalistymi zboczami, które po nocy spędzonej mimo wszystko w łóżku i porannym prysznicu wzbudzały już większe emocje niż poprzedniego dnia.

Pole namiotowe było droższe niż w Stoji, ale widok morza w odległości nieznacznej złamał opór. Dwa namioty stanęły na małej, narożnej działce jeszcze przed deszczem. W sąsiedztwie przecudnych oleandrów i drzewek oliwnych było pięknie i przytulnie. Szczęśliwi podróżnicy, odziani w kurtki przeciwdeszczowe ruszyli powitać Adriatyk. Deszczem się nie przejmowali. W końcu wszyscy znajomi mówili, że deszcze w Chorwacji się zdarzają, ale bardzo rzadko i nie trwają długo.

Kamienista plaża, czysta, niebieskawa woda, statki zacumowane wzdłuż zatoki i wszędobylskie białe i różowe oleandry koiły nerwy. Pierwszy spacer zakończył się późno w nocy.





13. POGODA DLA BOGACZY


Kto myśli, że w Chorwacji nie pada deszcz myli się bardzo. Nawet Miro dziwił się mocno tą dżdżystą w tym roku pogodą. Uwagi znajomych, stałych bywalców chorwackich plaż, także omijały kwestie opadów. Wszyscy twierdzili, że pogoda nad Adriatykiem jest wręcz gwarantowana. Rodzicielka i Tata długo naradzali się na ten temat i doszli do pewnych wniosków. Dla kogoś, kto wyjeżdża do Chorwacji na 2-3 tygodnie, a niektórzy nawet na miesiąc lub dwa, 4 dni deszczu to nawet miła odmiana od codziennego skwaru. Kiedy zagubieni wędrowcy z Polski przybywają do kraju oleandrów na całe 7 dni (z czego dwa dni pędzą w podróży), cztery pochmurne, duszne, mokre dni to katastrofa. Ale nie aż tak wielka.

Woda w Morzu Adriatyckim jest czysta i słona, bardzo słona. W sumie nie umie sobie Rodzicielka wyobrazić jak słone może być Morze Martwe skoro Adriatyk to 4% zasolenia, a Morze Martwe – 28% (dla porównania Bałtyk to 1%). Ale pływa się lekko i przyjemnie. Byle się tylko nie zachłysnąć, bo wtedy kaplica.

Rodzicielka nie zażyła zbyt wielu kąpieli z powodu prostego. Gabarytem odbiegała lekko od większości obecnych na plaży pań, co powodowało małe skrępowanie. Z opalenizną problemu nie było. Tydzień wcześniej odwiedziła kobieta solarium na Wsi. Po 9 minutowej sesji mogła śmiało powiedzieć, że nowa opalenizna, która pojawiła się na jej skórze była ŚWIEŻO UPIECZONA.

Inna sprawa, że z pływaniem w morzu wystąpił mały zgrzyt. Ucząca się w bieżącym roku trudnej sztuki pływania Rodzicielka, nabyła ją – w jej opinii – w stopniu na tyle wystarczającym, aby kąpnąć się w zbiorniku naturalnym. Oczywiście nauka pływania zakłada z początku takie sztuki jak ZANUŻANIE GŁOWY, unoszenie się na wodzie, skakanie na bombę i inne. Tego kobieta, z racji wieku i właściwej mu powagi, nigdy się nie uczyła. A więc kiedy woda wlewa się jej do ucha, albo sięga do nosa, nie daj Boże wyżej, Rodzicielka sztywnieje jak denat i idzie na dno. Najczęściej głową w dół.

Był jeszcze inny kłopot. Choć czasem przepływała niewiasta nawet 12 basenów w te i we w te, to zawsze płynęła od murka do murka. Murek pozwalał się za siebie chwycić, złapać pion i nie utopić na głębokiej wodzie. Tu mimo, że głęboko jakoś bardzo nie było, brak murka okazał się niebagatelny. Pomimo, że Rodzicielka próbowała, nie była w stanie zatrzymać się w morzu, BEZ MURKA. Wszelkie próby kończyły się nurem do przodu i histerią, z której bohatersko, na rękach wynosił ją Młodszy Skorpion Sztabowy (słona woda ma moc). I tak zrezygnowała biedaczka całkowicie z kąpieli wodnych, na rzecz płaszczenia tyłka na kamieniach, czytania starego egzemplarza Wyborczej i rozwiązywania krzyżówek.


*   *   *


Duże wrażenie na Rodzicielce zrobiło pole namiotowe. Na kilkaset metrów kwadratowych powierzchni więcej było toalet i natrysków niż koszy na śmieci. Pomimo to nigdzie nie leżały papierki, nikt nikomu nie podrzucał worów ze śmieciami pod drzwi, nie walały się puszki, kapsle, ogryzki. Pełna kultura. Na całym polu, na którym znajdowały się głównie przyczepy panował spokój i porządek.

Narodowość urlopowiczów była głównie holenderska i niemiecka, ale byli też Słowacy, Słoweńcy, Czesi, Austriacy, Węgrzy, Chorwacji… i oczywiście Polacy. Tych ostatnich Rodzicielka poznawała w trymiga. Albo zachowywali się bardzo głośnio, albo ich dzieci urządzały histerie na pół plaży. Wyróżnikiem polskich mężczyzn było nieopanowane, bezczelne gapienie się na tyłki co ładniejszych plażowiczek.



14. PON-TON

Nie omieszka w tym miejscu Rodzicielka opisać fanaberii dziecięcych.

Skorpiony, rękami ich przezornego ojca, wzięły nad wodę dwie wysłużone, dmuchane zabawki. Była to żółta łódka, która przetrwała już morza, jeziora i stawy oraz pomarańczowa tratwa. Też dmuchana Kiedy po pierwszym dniu zabawy na plaży okazało się, że emerytka łódka doznała rany kłutej i zeszła biedaczka unieszczęśliwiając maleństwa, Starszy Skorpion Sztabowy stwierdził nagle, że pomarańczowa dmuchana tratwa jest tylko jego, bo ją sobie kupił. Wątpliwy ten fakt stał się jednak tematem rozważań Taty, który po krótkim namyśle stwierdził, że nie pamięta okoliczności zakupu zabawki, więc wersja Starszego jest prawdopodobna i przyznał mu rację. Wzbudził tym samym wściekłość pozostałych członków rodziny, do której oczywiście musiał się ustosunkować, a zrobił to zabierając SSS część praw do tratwy, co spowodowało, że Starszy (choć nie mądrzejszy) wrócił do punktu wyjścia – tratwa stała się wspólna. Ale to był tylko początek problemu. Gdyż w odzewie na ponowne rodzinne waśnie, uśpiona śródziemnomorskim klimatem klątwa wakacyjna, obudziła się ze snu i dała o sobie znać. Nie trzeba było długo czekać. Jeszcze tego samego dnia Tata postanowił rozsiąść się wygodnie pod drzewkiem oliwnym. Użył do tego celu właśnie wspomnianej tratwy. Efekt był natychmiastowy, by nie rzec gwałtowny. Rana kłuta. Ujście życia. Śmierć.

Źle robi jednak czytelnik, że ryczy i szlocha. Nie słyszał o życiu po śmierci? Dziury zalepione srebrną taśmą (Bóg wie jakiego zastosowania) znalezioną w bagażniku auta, trzymały całkiem nieźle. A klątwa może pocałować się w nos.



15. REJS

Będąc w Chorwacji nie sposób nie skusić się na rejs statkiem wycieczkowym. Choć po fakcie stwierdzam, że był to bardziej ukłon w stronę tubylców niż cudowna, egzotyczna wyprawa.

Rejs całodniowy trwał od 8.oo do 16.oo. W tym czasie statek wiezie urlopowiczów do jaskiń, potem na rajską plażę i do domu. W międzyczasie jest sznaps, obiad i piwo, a dla dzieci napój owocowy. Całość kosztuje 60 kun od łebka, czyli jakieś 40 zł.

Załoga naszego statku ujęła nas osobliwym podejściem do polskich urlopowiczów. Kiedy tylko wkroczyliśmy na statek, majtek pokładowy (lat 55) dokonał szybkiego zwiadu i już za chwilę wołał do nas: - Poljaki, heeeej! Moj brat!!!

Atrakcje były… niecodzienne.

Niebieskie jaskinie, które znajdowały się u wybrzeży wyspy Cres miały imitować prawdziwą błękitną jaskinię, która znajduje się także w Chorwacji, ale wiele kilometrów dalej, przy wyspie Biševo.



Rodzicielka nie ma pojęcia czy pokazane przez marynarzy jaskinie urodą przypominały blisewską, ponieważ jako początkująca pływaczka nie zdecydowała się na wycieczkę wpław. Zasada była następująca: statek zatrzymywał się około 200 metrów od jaskiń. Majtkowie spuszczali trap i drabinkę, po której można było zejść do wody i potem dostać się z powrotem na statek (choć większość letników i tak skakała przez burty). Następnie trzeba było podpłynąć do brzegu i wspiąć się po bardzo ostrych skałach. W ten sposób można było dostać się do środka. Wewnątrz jaskini znajdował się jeden majtek, który świecił latarką. Nie było łódki, pontonu, nie było ratownika, nikt nie policzył ile osób weszło do jaskini, a ile wyszło... Lwy morskie reagował tylko gwizdem na tych, którzy wdrapywali się zbyt wysoko na skały. Rzeczywiście, efekt upadku z takiej skały mógłby zostawić widoczne ślady.

Zastanawia się Rodzicielka czy nie przemawia przez nią zbytnia ostrożność i… starcze gderanie, no co tu dużo mówić. W sumie taka wycieczka, w czasie której można robić wszystko co się chce, to świetna rozrywka. Ze smaczkiem. Jednak droga do jaskiń trwała półtorej godziny. Nie sądzę, aby ktokolwiek z wycieczkowiczów wiedział, gdzie dokładnie się znajduje, a załoga statku zwyczajem morskim rozpoczęła rejs od sznapsa, zanim ląd zniknął nam z oczu było kilka piwek i obowiązkowo Rakija, a tuż przed jaskiniami największy z lwów morskich skierował się specjalnie w kierunku bratów-Poljaków i konspiracyjnym szeptem zwrócił się do Taty: - A mozda bimberek?

Kolejnym portem na trasie była rajska plaża.



Biała skała z drobnymi kamyczkami, niebieska woda i ciemnozielona roślinność czyniły z zatoki wyjątkowe miejsce. Na zdjęciu oczywiście nie słychać potwornie głośnych cykad, których nad plażowiczami musiało być chyba z kilka setek, a których granie idealnie komponowało się z potwornym upałem.

Rodzicielka całe dwie godziny spędziła na statku. Nie zdzierżyła kobieta skwaru, gdyż na plaży nie można było ukryć się w cieniu. Nie zdzierżyła też wrzasku potwornego. Plaża – według relacji marynarzy – miała być duża. Jak widać na zdjęciu wycieczkowicze ledwo się na niej pomieścili. W zamian spędziła kobieta czas słuchając czeskiej mistrzyni świata w gadaniu bez oddychania.

Ale o Czeszkach jeszcze będzie.

Nie zapomnij Rodzicielko napisać o wielce odważnym i radosnym skakaniu ze skały do wody, które zaliczyli Tata oraz Starszy Skorpion Sztabowy. I o ile skoki Skorpiona przypominały niewinne pluski pstrąga w górskim strumieniu, to jeden skok Taty miał z pewnością wpływ na podniesienie się wód na ziemi, a może i wywołał jakieś małe tsunami w Wietnamie. Sam zresztą przyznał, że źle wymierzył oddech i prawie się utopił, walcząc ze skalami i dzikim żywiołem. Skok jednak zaliczony, męskość +20.

Po tym czasie ruszyliśmy w drogę powrotną, w czasie której przy ogłuszających dźwiękach akordeonu słuchaliśmy starych, chorwackich szant. Był też obiad, składający się z ryby marki makrela, moczonej w beczce ze śledziami 7 nocy księżycowych, surówka z czerwonej kapusty duszona na słońcu w bucie lwa morskiego, dwa kawałki zdrowego, czerstwego pieczywa oraz obowiązkowo piwa Ożujsko. Nie zapomnijmy o sznapsie z Rakiji, która mimo, ze jest trunkiem 40 procentowym, alkoholem przez Chorwatów nie jest nazywana.

Do Rabac dopłynęliśmy o 16.oo, plan więc wykonany w 100%. Pożegnani przez załogę statku, której alkohol wypalił białka w oczach, przy dźwiękach akordeonu, wśród okrzyków: - Poljaki, heeej, braty Poljaki! zeszliśmy na ląd. Wspomnienia osobliwe. Jak na egzotyczne wakacje przystało.



16. CZESI

Przedostatniej nocy w Chorwacji, o godzinie 2 nad ranem Rodzicielkę obudził warkot samochodu, który manewrował między namiotami. Młody mężczyzna narodowości czeskiej, kompletnie nie przejmując się panującą w obozie ciszą głośno udzielał wskazówek nieudolnemu skądinąd kierowcy. Wkrótce samochód zgasł, a wskazówki ucichły. Zasnęli.

Nad ranem oczom kobiety ukazał się widok straszny. Samochód marki Skoda Combi stał może 1 centymetr od namiotu Skorpionów. Nie obok, nie za, ani przed, ale wręcz na tropiku okrywającym pałatkę. Przypominając sobie manewry kiepskiego kierowcy poprzedniej nocy, które słyszała przez dobrych kilkanaście minut, zobaczyła Rodzicielka jak niewiele dzieliło od śmierci jej śpiące, niewinne potomstwo. I zadrżała była i poczuła, że nie lubi Czechów. Jeszcze tego samego dnia wieczorem przekonała się jak bardzo ich nie lubi.

Czesi przyjechali grupą, na dwa dni i rozlokowali się w domkach tuż przy parceli naszych bohaterów. Część spała w domkach, część w samochodach, a część na ziemi przed domkami. Za dnia skrzykiwali się i ruszali w sobie tylko znanym kierunku, za to wieczorami siadali i rozmawiali. W sumie nie było to jakieś konkretne rozrabianie, jakie znamy z polskiego podwórka, jednak… Rodzicielka miała po raz kolejny przekonać się, że czeskie niewiasty oprócz skłonności do niewątpliwej urody, mają też małą przypadłość: lubią mówić. Nie potrzebują tematu, rozmówcy, ani nawet nie muszą nabierać w płuca powietrza. Mówią słowotokiem i tak szybko, że niewiele dało się zrozumieć. A więc długie rozmowy, w których dominowały słodkie, kobiece głosiki, perliste śmiechy na całe gardło i okrzyki niezadowolenia raz po raz, wypełniły czas namiotowej rodziny w czasie od 22.oo do drugiej w nocy. W tym czasie towarzystwo kilkakrotnie żegnało się i mówiło sobie dobranoc, ale potem dyskusje o życiu, seksie i kilku bliżej niesprecyzowanych tematach przenosiły się przed drugi domek. Jeden z uczestników biesiady wygłosił nawet w międzyczasie długi monolog na temat wolnego seksu i tego co daje on kobiecie, po czym… został wygwizdany przez żeńską część grupy.

Po pewnym czasie pole namiotowe mimowolnie ożyło. Dało się słyszeć płacz dziecka, zapaliło się światło u Słowaków obok, a w przyczepie Holendrów po lewej ktoś chyba namierzył sporego robala, bo dało się słyszeć dzikie trzaskanie jakimś przedmiotem o ścianę przyczepy.

Nawoływanie Młodszego z namiotu, że nie może spać nic nie dały, podobnie jak okrzyki Rodzicielki, które do celu bez wątpienia dotarły, ale skutku nie odniosły. Leżeli więc Tata i Rodzicielka, rozważając w myślach następnego dnia usmażenie chudych Czeszek na grillu i rzucenie owłosionych Czechów rekinom na pożarcie.

Następnego dnia Rodzicielka zagadnęła dwóch młodzieńców z rozgadanej ekipy, zwracając im uwagę na nocny hałas. Nie zrozumieli ani słowa, dopóki kobieta nie zagadała do nich swoją perfekcyjną angielszczyzną: - Last night, too laud... we neighbors... can't sleep.Następnym razem. – odrzekł ten, który uważał się za przystojnego – Trzeba powiedzieć, że jest za głośno. Wtedy się uciszymy.

Efekt interwencji Rodzicielki był mizerny, ponieważ kolejna noc także nie przebiegła spokojnie. Ale o tym Rodzicielka wie już tylko z opowiadań Taty, ponieważ spała snem sprawiedliwego od zmierzchu do świtu.



17. PIZZA FONDUE

Trzeba jeszcze wspomnieć o kulinarnym odkryciu Skorpionów. Pizza Fondue nie jest zdaje się oryginalną potrawą Chorwatów, jednak tak silnie zadziałała na kubki smakowe młodziaków, że po pierwszej, przypadkowej degustacji, oszaleli na jej punkcie. Szaleństwo ogarnęło ich do tego stopnia, że rezygnowali z innych posiłków w godzinach obiadowych, aby na własny koszt rozkoszować się nowo odkrytym przysmakiem. Jednorazowy koszt – 50 kun – był, jak na warunki wakacyjne horrendalny (za 90 kun Tata kupował pizzę dla wszystkich w pobliskim spożywczaku), jednak pokusa była nie do przezwyciężenia.

Po powrocie do ojczyzny Rodzicielka podjęła próbę odtworzenia oszałamiających smaków, który zyskał akceptację fanów fondue. Przepisów rodzimych na pizzę tego rodzaju nie ma, ale w przybliżeniu wyglądało to tak.

Składniki:

· sos pomidorowy

· salami (kiełbaska) (oryginalnie wołowina, chociaż w wersji chorwackiej mięsa nijakiego wyczuć się nie dało)

· ser mozzarella

· ser cheddar

· ser wędzony (dodatek własny)

· sos czosnkowy (dodatek własny)

W sumie pizza prosta i nieskomplikowana, a smak obłędny.

Rodzicielka i Tata również przypadkowo skosztowali pizzy wysokich lotów. Była na niej bardzo ciekawa kompozycja smaków: szynka parmeńska prosciutto, parmezan i rukola. Świetna. Odtworzenie bardziej problematyczne. Szynka dostępna w Kauflandzie kosztuje 12 zł za 3 plajsteki, może i wystarczyłoby na ząb. Za to parmezanu nie uświadczyła Rodzicielka wcale w wiejskim markecie. Może poszuka w Mieście. A może lepiej pamiętać smaki, takie jakie były tam gdzie się ich doświadczyło. Może pizza jedzona nad brzegiem Adriatyku smakuje tak, jak nigdzie indziej. I w tym tkwi jej urok.



*   *   *


- Ileś tego napisała? 16 stron. Ty babo nie masz co robić. – zdziwił się Tata – Widzisz, jak ci fajnie było. Tak to byś siedziała, dupę płaszczyła w domu, a tak… powiesz, że byłaś za granicą!

Tak. Było fajnie Tato.

Nie. Wakacje nad Adriatykiem nie rekompensują morderczej podróży.

Nie. Nie było wcale taniej niż nad Bałtykiem.

Ale wspomnienia przednie.
Klątwo wakacyjna – na pohybel ci!!!