2008-08-23

Udany tydzień

Poniedziałek:
Kotlety z drobiu, puree ziemniaczane z koprem, sałatka z kapusty pekińskiej z sosem czosnkowym.

Wtorek:
Potrawka chińska z kawałkami kurczaka.

Środa:
Mięso gyros, ziemniaki, surówka z kiszonej kapusty na oliwie z oliwek z cebulką.

Czwartek:

Parówka i 1 jajko sadzone.

Komentarz dzieci: No mamo… wreszcie jakiś porządny obiadek.





PS. Pewnie grunt to odpowiedni arange.

2008-08-22

Na zapałkę

To zdjęcie już dawno miało być usunięte z bloga, pod groźbą i przysięgą. Ale jakoś nie mogę się z nim rozstać.

 
oj tam oj tam...

2008-08-13

Figa

Kot otrzymał imię Figa, ma 2 tygodnie, jest zdrowy i ma się dobrze.
A najlepiej w tatowej skarpecie.

Akcja ratunkowa

Uratowany, wyrwany z rąk oprawców, nakarmiony ze strzykawki, wymiziany na maksa sierota Maciuś vel Kriters vel Czaruś vel Żarłok vel Brzyyydal vel Niewiadomojak.


2008-08-12

Hana, Kołder i Szarik

Notka archiwalno-kronikarska.
Skorpiony podsłuchane podczas zabawy:

Kuba: To jest Wielki Hana!!! Jestem Wielki Hana!!! Aaaaa!!!!!!
Adi: A to jego wierny przyjaciel Szarik 102!!! Wrrrrr!!!!!!
K: Wielki Hana i jego wierny przyjaciel Szarik 102 zostali zaatakowani. Alarm! Alarm!
A: Iju!!! Iju!!! Iju!!! (odgłos syreny alarmowej)
K: Kim jesteś wrogu?!?! Ujawnij swe imię!!!
A: Jestem Strażnik Teksasu – KOŁDER ŁOKER!!! Aaaaaaaa!!!
K: Zaraz zginiesz… KOŁDERZE ŁOKERZE!!! Jesteś zły, a my jesteśmy DOBŹLI…!!!
A: Aaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
K: Aaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
A: Aaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
K: Nie ma… ty już nie żyjesz!!! Idziesz do szpitala!!!
A: NieEe, mam jeszcze drugie życie!!!
K: NieEe… nie ma tak… co niby że jesteś kotem, co??? Nie jesteś, jesteś człowiekiem i zginąłeś! Idź do szpitala!
A: Aaaaa Kołder Łoker nie mieści się do karetki!!!
K: Dobra, połóż ją obok tamtej żołnierki, niech go uleczy.
A: Niby jak?
K: Normalnie… bandaż i trochę ciepła.


* * *

Później.

A: Kubaaaa proszę pozwól mi wziąć twój karabin… proszeeeeeee…
K: Nie.
A: No proszeeeee pożycz…
K: Nie.
A: Ale proszę… proszę… ja ci pożyczałem…
K: Bracie, pożyczyłbym ci mój karabin, ale jakaś taka mała cząstka we mnie mówi mi "nie pożyczaj, bo zgubi albo zepsuje".
A:
K: Dobra weź.

Przypowieść o Samarytance

Wydarzenie poniżej opisane jest autentyczne i miało miejsce kilka lat temu. Tekst napisałam później i kisiłam go gdzieś na dysku, ale ponieważ nieśmiałość twórcza ustąpiła u mnie jakiś czas temu na rzecz połowicznego jeszcze, ale rozwijającego się szybko braku samokrytycyzmu, wrzucam na bloga.


* * *

Razu pewnego za górami, za lasami, za wsiami, za rzekami–smródkami, za stawami pełnymi leniwych ryb pływających do góry brzuchami, tam na samym końcu świata, we wsi Wsią jedynie zwać się mogącej, mieszkało ubogie małżeństwo, z dwójką dzieci i 10letnim kredytem na samochód. Już bez chomika, bo zdechł.

Była to para poczciwych ludzi, która raz na jakiś czas, w celu odchamienia tudzież z innych przyczyn, wsiadała wraz z pociechami do swojego Seata grafitowy metalik i podążała w kierunku cywilizacji. Jadąc mijali góry, lasy, wsie, rzeki–smródki, stawy i inne obiekty, ku naturze się chylące, detergentem nietknięte i we wszystkich biologicznych substancjach utytłane.

Z pieśnią na ustach rodzina podążała ku Wielkiemu Miastu, aby tam zachłysnąć się deficytową spaliną, strawić dzień w hipersupermarkecie i wydać miedziaki na wszelkie miejskie zbytki.

Co weekendowy wypad na łono metropolii śnił się im przez cały znojny tydzień i zaiste był nagrodą, na którą wszyscy czekali.

Tego dnia poczciwe małżeństwo wraz z dziatwą podążało stałą trasą w stronę Wielkiego Miasta, gdy nagle wypadając setką zza zakrętu z przerażeniem dojrzało na szosie rower. Leżał na środku, kołem jednym w niebiosa zwrócony i jedynie czujność męża dzielnego oraz dobre hamulce zapobiegły przejechaniu wehikułu przez Seata grafitowy metalik. Nagłym skrętem w lewo i nadludzkim wysiłkiem mąż dzielny zwrócił samochód na lewy pas jezdni, potem z piskiem opon wyhamował i zatrzymał się na poboczu. Tam otarł pot z czoła i zaklął po francusku.

Oczy wszystkich zwróciły się w stronę roweru, który w dalszym ciągu leżał na środku ulicy, a incydent nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia.

Mąż dzielny i głowa rodziny, chcąc zapobiec katastrofie, która mogłaby się zdarzyć gdyby rower pozostał na szosie, odezwał się w te słowa do żony:

- Idź i weź ten rower zdejm z ulicy.

Niewiasta oszołomiona mądrością i troską męża o bliźniego, posłusznie wysiadła z auta i potruchtała w kierunku roweru. Po chwili wróciła i rzekła:

- Ty, tam jakiś gość leży.

Po czym wyszarpnęła z Seata grafitowy metalik swoją torebkę, z torebki wyszarpnęła telefon komórkowy, potem rzuciła torebkę mężowi na głowę i pobiegła na pomoc rannemu. Mąż ufając żonie bezdennie został w samochodzie, dając jej wolną rękę w kwestii wszelkiego działania.

Poczciwa kobieta podeszła do ciała leżącego w rowie i z niepokojem stwierdziła, że ciało się nie rusza i nie daje innych oznak życia. Zlękniona wyrwała telefon z pokrowca i wystukała numer na klawiaturze. Jakież było jej przerażenie, kiedy głos w słuchawce nie zapytał jej co się stało, tak żeby mogła ona nieprzerwanym potokiem słów opowiedzieć o tragedii we wsi.
Głos w słuchawce brzmiał:

- Nie ma takiego numeru… pik… nie ma takiego numeru… pik… nie ma…

Białogłowie ręce opadły i dech w piersi straciła. Mąż tkwił w samochodzie i kiedy bezradnie na niego patrzyła rysował sobie kółko na czole. Postanowiła jednak za wszelką cenę człowieka zabitego ratować. Podeszła więc bliżej i odsunęła kołnierz kurtki ofiary, aby sprawdzić puls. Ciało wtedy drgnęło i dobył się z niego jęk przeraźliwy i przeciągły. Człowiek uniósł się lekko i zaraz padł na ziemię z powrotem, brakiem sił i niemocą przedziwną powalony. W tym też samym momencie dał się odczuć wachlarz woni przedziwnej, przywodzącej na myśl zapach jakichś substancji biodynamicznych.

Niezrażona niewiasta kucnęła przy człowieku i spytała z troską:

- Żyjesz?

Ciało znowu drgnęło i zajęczało przeraźliwie. Po czym jęło się dźwigać z wysiłkiem i w końcu siadło ukazując twarz pobladłą, na której jedynie nos tkwił czerwony, sweter pokryty rzygami i spodnie brązowe, bawełniane, przypalane w kroku.
Kiedy ów mąż wzniósł się był do tej pozycji, niewiasta podjęła próbę nawiązania kontaktu:

- Potrącił pana ktoś? Samochód? Coś pana boli…

Na słowo boli człek wykrzywił twarz, chwycił się za żebro i począł jęczeć przeraźliwie:

- Oj boli boli boli boli… tu boli boli boli…

Żona struchlała i z wrażenia zbladła.

- Wezwać pogotowie? Wstanie pan?

Jedyną odpowiedzią na jej pełne troskliwości pytania było słowo: pić… pić…. Pobiegła więc białogłowa czym prędzej do auta, wyjęła z bagażnika butlę z wodą oligoceńską, lecz zatrzymana przez męża, który w szale obaw zażądał od żony zdania relacji z miejsca wypadku, stanęła przy drzwiach i jęła opowiadać z przejęciem o zajściu. Wtem wyczuła woń znajomą, a zaraz potem przy aucie pojawiła się ofiara wypadku.
Na ten widok kobieta krzyknęła:

- Wstał pan?!?!?! – i z niejakim trudem odmówiła sobie rzucenia się ocalonemu na szyję.

- Fstaem. – odkrzyknął człowiek – A so miaem leżeś?

- Ale leżał pan. – zakrzyknęła niewiasta.

- Jak leżaem, tak fstaem. – uciął ocalony.

Wtedy to kobieta podała mu butlę z wodą oligoceńską, aby ugasił pragnienie i ból żebra zagłuszył, a na to człek zapytał:

- A kupka nie masie???

Człowiek uratowan, zwleczon został wraz z wehikułem do rowu, gdzie spoczywał wcześniej i zaraz po odjechaniu Seata grafitowy metalik legł tam i zasnął snem leczniczym.

Dopiero w mieście, po ochłonięciu białogłowa zachodzić w głowę zaczęła, jakim to cudem numer alarmowy w dramatycznej sytuacji nie odpowiadał. Wszak przydać się on może w każdej chwili, a wówczas na zachodzenie w głowę może być za późno.

Okazało się, że białogłowa owa, w roztargnieniu i zdenerwowaniu wielkim, mając w pamięci wielkie akcje ratunkowe oglądane na amerykańskich filmach, zamiast numeru 112 wystukiwała na klawiaturze cyfry: najn łan łan, jak to czyni każde dziecko w USA.

Mąż zacny, kiedy to usłyszał zarżał potężnie, a potem dostał ataku śmiechu, co skończyło się dla niego kopnięciem w kostkę i czkawką. Ale później i niewiasta doceniła wagę doświadczenia owego i do dziś opowiada tą historię wszystkim dookoła.

2008-08-06

Krzciny

A było to tak.

Owego czasu córka siostry matki jej rodzonej Magdalena, przyszła do niej i prosiła ją aby została chrzestną matką jej nowo narodzonego dziecka. A była to córka, której dano na imię Joanna.

Usłyszawszy propozycję kobieta zafrasowała się, zadumała, w odrętwienie nawet małe popadła i nic nie odpowiedziała. Otrząsnąwszy się i przyszedłszy do siebie udała się na rozmowę do męża swego. Opowiedziała mu o wszystkim i spytała o radę, na co mąż - na podobieństwo żony swojej - popadł w odrętwienie i zadumę. Oczy wbiwszy w niebo, jakby pomocy anielskiej oczekując i usta otwarłszy, z których niebawem ślina na szaty kapać poczęła, myślał dłuższą chwilę. Kiedy już białogłowa nadzieję tracić poczęła na słowo jakieś sensowne z ust męża szlachetnych, ten nagle ocknął się i odrzekł niewieście:

- Ok.

Uradowała się tedy białogłowa i w rączych podskokach pobiegła do domu, szukać szaty stosownej oraz odzienia odświętnego dla potomstwa i męża swego.

Jeszcze tego dnia kiedy przy wieczerzy wszyscy zasiedli i spożywali ją w milczeniu, mąż niewiasty znów zamyślił się wielce i głęboko. Po czym ocknąwszy się z zamyślenia rzekł do niej:

- A prezent masz?

Na te słowa kobieta chwyciła się za głowę, zdarła zeń rąbek i łkać poczęła, a wszyscy zgromadzili się wokół niej i pytali co się stało. A ona wciąż łkając i gile rękawem ocierając wyjawiła im przyczynę swej rozpaczy.

- Nie mam prezentu! – zawołała – I nie wiem co kupić!

Na te słowa mąż odsunął się od niej i rzekł:

- Przestań panikować. Coś się kupi.

Na te słowa niewiasta uspokoiła się nieco i zjadła wieczerzę.

Po siedmiu dniach i siedmiu nocach, miotając się po targowiskach i śledząc aukcje na Allegro niewiasta odnalazła właściwy podarunek i zakupiła go za siedem tysięcy srebrników. I szczęśliwa była i Bogu dziękowała, że go kupiła.

Tedy przyszła na nią kolejna zgroza, bo oto córka siostry matki jej rodzonej Magdalena ponownie przyszła do niej i rzekła.

- Chrzestni muszą dostarczyć zaświadczenie ze swoich parafii i karteczkę, podpisaną przez księdza, że byli u spowiedzi.

Bladość na lica białogłowy wyszła i pot skroplił się na jej szlachetnym obliczu. Poszarzała na twarzy, a skronie rozsrebrzyła jej świeża siwizna. Kiedym to ja u spowiedzi ostatni raz była? – pomyślała i znowu za głowę się złapała, rąbek z głowy zdarła i zalała się łzami. A mąż jej kiwając się w fotelu rechotał cicho niczym gnom złośliwy.

Po siedmiu dniach pełnych udręki i siedmiu bezsennych nocach białogłowa zebrała resztki swej marnej odwagi i w pierwszy piątek miesiąca pobieżyła ku świątyni, potomstwo swoje komunijne wlokąc za sobą, w celu przyjęcia sakramentu pokuty i pojednania z Najwyższym. Tam bez problemu zaświadczenie i karteczkę do spowiedzi odebrała, po czym do świątyni trwożnie wstąpiła, przed ołtarzem krzyżem padła i rachunek sumienia zrobiła. A w piersi biła niczym w stary dywan, chcąc z nich strząsnąć wszelki grzech i niegodziwości, których się dopuściła. Umartwienie to niewiele dało, bo kapłan i tak za głowę się chwycił i łkał prawie zeznania słuchając, a rozgrzeszenia udzielając pokutę zadał straszliwą i bić się w piersi jeszcze więcej nakazał.

Dnia trzeciego, ósmego miesiąca tegoż roku mąż i białogłowa wraz z potomstwem swoim pospieszyli ku przybytkowi bożemu, gdzie o oznaczonej godzinie odbyć się miał rytuał. Byli tam już matka z dziecięciem i ojcem swoim oraz młodzian na ojca chrzestnego wyznaczon. Brakowało jedynie ojca tegoż dziecięcia, a Roberto mu było na imię. Kiedy przybył on i do świątyni wkroczył, powietrze wokół zgęstniało i świeżość swą utraciło, albowiem mąż ów już dnia poprzedniego rozpoczął świętowanie obrządku chrzcielnego i siarką jeszcze zionął. A matka dziecka jego nachyliwszy się do ucha jego rzekła mu: Kara za grzech nieumiarkowania w piciu dokona się tego wieczora. I trwać będzie… do odwołania.

Po nabożeństwie i odprawieniu obrządku, w czasie którego dziecina oficjalnie Joanną się stała – i nie bez oporów niewielkich z jej strony – z grzechu pierworodnego oczyszczona została, matka i ojciec wraz z dziecięciem i gośćmi udali się do miejsca gdzie mieszkali. Tam w jednej izbie do stołu zasiedli i ucztowali do zmierzchu.




A dziecina ta przecudnej urody i Joanna jej na imię.


Z powodu licznych i pozytywnych komentarzy muszę dodać, że do napisania tego tekstu zainspirował mnie post Przypowieść dokumentalna Wawrzyńca Pruskiego, który niezmiennie mnie natycha do twórczej aktywności.

2008-08-02

Powrót na bloga

Jako, że wakacje w pełni, pogoda - z przerwami – dopisuje, a wyjazd wakacyjny mamy jakby za sobą, Skorpiony Sztabowe mają raj – żyć nie umierać – haj lajf (jak to mówi tata). Haj lajf opiera się głównie na kompletnie nieograniczonym czasie wolnym i ograniczonych do minimum obowiązkach.

Prześledźmy przykładowy dzień Skorpionów.

10:30Pobudka.

10:3011:30Tarzanie się w piżamie po podłodze, zabawa żołnierzykami i innymi niedostrzegalnymi gołym okiem zabawkami, które choć ich nie widać znakomicie wbijają się w gołą stopę. Głównie Rodzicielki.

11:3012:45 – Pierwszy przykry obowiązek - śniadanie, w czasie którego jest bajka, zabawa pomidorem i zlizywanie soku ze stołu.

12:4516:00 – Zaczyna się procesja różnego rodzaju, znanych i nieznanych twarzy po mieszkaniu, przy czym okrzyk: „Mamo idę na dwór.” nie oznacza, że Skorpion poszedł gdziekolwiek, a może wręcz przeciwnie oznaczać, że siedzi z czternastoma kolegami przy komputerze.

W międzyczasie, ok. godz. 14:00 Skorpiony idą na wojnę, na którą zabierają wszelakiego rodzaju broń: miecze, karabiny, kaski, hełmy, tarcze, łopatki do piasku i łańcuchy z czaszkami (broń odstraszająca). Wojna polega na ganianiu się od krzaka do krzaka z głośnym okrzykiem (który nijak nie przypomina żadnego znanego matce okrzyku wojennego), „zabiciu” najczęściej jednego delikwenta, odmówieniu nad jego ciałem modlitwy i powrocie z wojenki do domu. Po picie.

16:0017:00 – Kolejny przykry obowiązek – obiad. Obiad trwa zwykle krócej niż śniadanie (może ze względu na wygłodzenie wojenne), nie trwa jednak tyle ile powinien trwać. Zaczyna się od słów: „Eeeeeeeeeeeeee :( znowuuuuu leeeeeczoooooo….” (czy też zamiennie co tam innego na talerzu spoczywa), potem w ciągu 50 minut zostaje spożyte jakieś 15% zawartości talerza, a kończy się liczeniem do trzech (raz… dwa… trzy…), w czasie którego zostaje spożyte pozostałe 85%.

17:00 0:30 – Czas mija na dowolnych zajęciach od najmniej produktywnego dłubania w nosie przy bajce, po karczowanie pobliskiego lasu. Kiedy zapada ciemność Skorpiony odświeżają sobie wszystkie obejrzane już x razy bajki na DVD (co wielce Rodzicielkę cieszy, bo w końcu stare konie znudziły się bajkami na kanale Mini mini), przy czym Młodszy Skorpion Sztabowy mógłby codziennie oglądać tą samą bajkę, natomiast Starszy – co się chwali – stawia na różnorodność.

Niestety rozluźnienie obyczajowe jakie nastąpiło w domu od momentu rozpoczęcia wakacji sprzyja wzmożeniu korzystania ze szkodliwego – jak wszyscy wiedzą – komputera. Co więcej – ku rozpaczy Rodzicielki – większość ze zdobytych ostatnimi czasy super-gier jest taka super, że daje się zainstalować jedynie na najnowszej generacji super mega giga zaje… fajnym komputerze Rodzicielki, natomiast nie „chodzi” na komputerze Skorpionów. Co za tym idzie pielgrzymki obu delikwentów wraz z towarzyszącą im świtą przewalają się już nie tylko przez przedpokój i oba pokoje Skorpionów (plus kuchnia, łazienka i wc), ale teraz również przez sypialnię mamy i taty, co staje się coraz bardziej męczące.

Ostatnio Rodzicielka – doprowadzona do ostateczności – postanowiła skończyć pielgrzymki do miejsca świętego i zakazała gry na komputerze swoim, który jako przeznaczony do pracy zarobkowej i nauki, w żaden sposób nie powinien być przedmiotem zabawy tuzina nieposkromionych, umorusanych, spoconych niedorostków z gilem pod nosem.

W odpowiedzi na swój zakaz Rodzicielka otrzymała dramatyczny apel od Młodszego Skorpiona Sztabowego, z którego mylnie wynika, że przebywa on od dłuższego czasu w zamknięciu, jest nękany i głodzony.

 

Apel został opłacony tygodniem kary na komputer.