2008-02-27

Wypadek

Jako, że szkoła się zaczęła i lekcje ruszyły pełną parą, dzieci na powrót – po błogim dwutygodniowym lenistwie – zapędzane są przez Rodzicielkę do znojnej pracy.

Rozpoczęły się też treningi karate, które są fajowe i superowe, ale zagnanie na nie braci niemrawej to nie lada sztuka. Która czasem się nie udaje.

Dziś próbę uniknięcia obowiązku pójścia na trening – udaną zresztą – podjął Młodszy Skorpion Sztabowy.

Otóż przyszedłszy ze szkoły i uwaliwszy się przed telewizorem na całej górze gratów, składającej się z kurtki, butów, fartuszka szkolnego, plecaka oraz kilku innych szpargałów, Młodszy rozpoczął popołudnie od zasłużonego odpoczynku. Targnięty przez rodzicielkę nagłą uwagą, że „dziś karate”, rozpoczął ku zdziwieniu wymienionej, prace porządkowe, przebrał się i zabrał do lekcji. Walcząc kilkakrotnie z chęcią porzucenia zadań i szkoły w ogóle, ukończył dość szybko pisarstwo i malarstwo, po czym zjadł obiad i zapytał czy może wyjść na podwórko. Jako, że godzina była wczesna, rodzicielka zgodziła się chętnie, delektując się rzadką chwilą, w której poczucie posiadania idealnie grzecznego dziecka wypełniało ją po brzegi.

Młodszy zszedł był na podwórko, gdzie po krótkiej chwili rozległa się donośna syrena alarmowa w wykonaniu wzmiankowanego ideału. Nauczona doświadczeniem Rodzicielka nie reagowała na sygnał dźwiękowy, oczekując stopniowego nasilenia się decybeli zgodnie ze skracaniem się dystansu, jaki dzielił rannego i domostwo. Po chwili jednak zarejestrowała brak eskalacji dźwięku, a syrena dochodziła jakby cały czas z tego samego miejsca. Należy dodać, że sygnał był umiarkowanie głośny, przerywany, wskazujący na okaleczenie bez ran krwawiących, szarpanych oraz ubytków kończyn.

Zaniepokojona wybiegła więc wstępnie na balkon, aby zlustrować sytuację. Hejnał dochodził nieprzerwanie z wieżyczki na placu zabaw, a ranny cierpiał męczarnie powalony na kolana. Dodać należy, że żadne z czterystu dorosłych osób obecnych na podwórku, nie zareagowało w żaden sposób na wypadek wieżyczkowy, co z jednej strony spowodowało u Rodzicielki wzburzenie panującą znieczulicą, z drugiej zaś – wzbudziło podejrzenia, że karambol musiał wyglądać niegroźnie. Znając zaś przewrażliwienie Młodszego, nieodpornego na ból niczym królewna na ziarnku grochu, jego pociąg do sytuowania się w centrum uwagi wszechświata oraz możliwości głosowe, nie rokowała potrzeby hospitalizacji.

Wyszedłszy z bloku kątem oka Rodzicielka zauważyła licznych zwiadowców, którzy trwożnie, schowani za winklem oczekiwali na jej pojawienie się. Kiedy ją zobaczyli czmychnęli czym prędzej w kierunku wieżyczki, niosąc rannemu dobrą nowinę o nadciągającym ratunku. O skutecznej działalności zwiadowców rodzicielka dowiedziała się chwilę później, a świadczyło o niej wzmożenie słyszalności syreny oraz modulowanie jej na wzór zawodzenia zawodowych płaczek.

Powalony katastroficznym incydentem potomek spoczywał zemdlony na piętrze wieżyczki, czerwony na twarzy i zgoła półprzytomny. W malignie nie zareagował nawet na przybycie Rodzicielki, dopiero próba wydłubania go spomiędzy belek, zaskutkowała ponownym rozdarciem się wymienionego. Rodzicielka ogłupiała przez krzyk Młodszego, a dodatkowo - chaos wzmagany przez pomagierów z nabożnym współczuciem przynoszących zabawki rannego i pętających się gdzieś na poziomie łydek przybyłej, dokonała pobieżnych oględzin, zanotowała brak opuchlizny we wskazanym miejscu, tj. na kolanie i nie bacząc na protesty ofiary, jęła wyłuskiwać go spomiędzy szczebli. Dokonawszy tego zarzuciła sobie rannego na plecy, chwyciła karabin i kij, którymi krasnale o mało jej oka nie wydziobali i ruszyła w stronę domostwa.

W tej samej chwili rodzicielkę i rannego otoczyło kilka żywczliwszych z czterystu dorosłych osób znajdujących się na podwórku i nie bacząc na pęczniejącą z wysiłku twarz ratowniczki, dzierżącej na plecach 25 kilowego cierpiętnika, poczęło wypytywać o powód alarmu, a następnie udzielać cennych rad dotyczących możliwości kuracji. Chwała im za to.

Po dotarciu do domu i ułożeniu na kanapie, ranny stwierdził, że już właściwie w ogóle go nie boli, po czym pod wpływem spojrzenia przekrwionych oczu łypiących z buraczkowego oblicza zdyszanej rodzicielki, sprostował, że jednak trochę boli „pod spodem” i nie można nogi wyprostować.

Oględziny i masaż zredukowały cierpienie do minimum, łzy zostały osuszone, bajka dokończyła dzieła. Noga wyprostowała się sama pod wpływem kojącego głosu pszczółki Mai i przerzucenia uwagi z traumatycznego zdarzenia na zmagania animowanych owadów.

Po pół godzinie Młodszy skacząc na jednej nodze dowlókł się do kuchni i oświadczył:

MSS: MamoooOooo… ale przez ten wypadek ja chyba nie będę mógł iść na trening.


A tu cię mam. – pomyślała rodzicielka i bez emocji odparła:

R: OK. Ale na podwórko też już nie będziesz mógł pójść.

Chwila konsternacji dała jej mocny dowód, że podejrzenia o kombinacje nie były bezpodstawne. Młodszy wił się w przedpokoju rozważając odpowiedź i spekulując, co mu się bardziej opłaca. Po czym wkroczył już bardziej żwawo do kuchni i stwierdził:

MSS: Ale tak za godzinkę, już mnie wcale nie będzie bolało.


R: Mam nadzieję, że nie będzie. Ale po wypadkach trzeba odpoczywać i nie wolno narażać nogi na kolejne urazy. Więc zostaniesz w domu. – odbiła piłeczkę Rodzicielka korzystając z przewagi w uprawnieniach do podejmowania decyzji.

Dobrze. – poddał się potomek.

Udał się do pokoju, ponownie uruchomił bajkę na DVD i odłączył się od rzeczywistości.

W przerwie między jedną bajką a drugą rodzicielka – mimo wszystko w osłupieniu - zarejestrowała obraz Młodszego podążającego radośnie w stronę ubikacji, w zwyczajowych podskokach, odbijającego się od ścian i mebli.

Wypadek wieżyczkowy został wyparty ze świadomości dziecka szybciej niż można się było tego spodziewać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz